pieskimarleski@gmail.com

czwartek, 23 lutego 2012

nowa biżuteria dla Misia?



- nie, nie dla Misia. Po prostu Zosia zamówiła korale filcowe dla koleżanki. Koleżanka została właśnie dumną siedmiolatką i Zosia stwierdziła, że najlepsze będą właśnie korale. Zanim jednak przypięłam metkę i zapakowałam je do sakiewki z lnu, Misiek mój chwilowo je skradł i sami powiedzcie: wygląda uroczo, czyż nie?


 

To już dawny pomysł Zosi - wyswatać kulki filcowe z drewnianymi koralikami. Kolejny sznurek tak zrobiłam i przyznam, że ma coś w sobie. Połączenie miękkiej wełny z twardym drewnem jest jak opisanie podstawowych zasad rządzących wszechświatem - tutaj przeciwieństwa uzupełniają się, przenikają i są sobie wzajem potrzebne, mało tego - nawet przychylne, a nierzadko rodzą piękno. Ot co!
Nie rozpisuję się dłużej, bo coś nasza sieć kapryśna w ten przedwiosenny wieczór. Czyżby zbyt mocno dmuchał wiatr, że sygnał nie ma zamiaru dotrzeć do nas bez fanaberii? Już chyba cztery razy traciłam łączność... Nie będę dłużej ryzykować.

 

poniedziałek, 20 lutego 2012

trochę historii


A będzie to historia osobista.
Od czego się zaczęło? Chyba od tego, że w Lublinie był sklep... nie, raczej od tego, że w podstawówce zawsze miałam 3 z... nie, raczej od tego, że przez cały okres przedszkolny moim ulubionym zajęciem po powrocie do domu było... nie... jeszcze wcześniej?
Pierwsze, co pamiętam, to nogi mojej Babci, Mamy mojej Mamy. A może mniej nogi, bardziej spódnicę spływającą pod stołem od maszyny,  dopiero spod tej spódnicy wyłaniały się nogi wpisane w tło koła. I turkot. Babcia szyła i to jedyny Jej obraz zachowany w mojej głowie, bo zanim zaczęłam coś więcej rejestrować świadomie i systematycznie - Babcia umarła. Ciekawe dlaczego zapamiętałam właśnie to?
Potem było przedszkole i to już pamiętam wyraźnie - niesamowite podekscytowanie kredkami. Wracałam do domu i to było chyba najpiękniejsze i najlepsze, co mogło mi się przydarzyć - rysowanie. Aż do grupy najstarszej przedszkolnej. Wtedy zobaczyłam jak moja koleżanka rysuje księżniczkę. Pamiętam to jak dziś - była tak śliczna! Próbowałam taką narysować, ale ktoś powiedział, że moja jest brzydka. Wtedy po raz pierwszy opadły mi skrzydła, uwierzyłam w to, że ja Barbara Żurawska lat 5 i pół rysować nie potrafię. Obraziłam się na rysowanie.
W podstawówce z plastyki zawsze miałam 3, z zpt podobnie, choć był moment, że było jakby lepiej - trafiła nam się nauczycielka, która przekonywała nas, że ozdoby, np. broszki ręcznie robione są naprawdę ładne, że jak kobieta chce, to może sobie nawet torebkę sama uszyć... Oczywiście były to smutne lata 80. i każdy traktował rękodzieło jako rozpaczliwą reakcję na pustkę i szaroburość. Taki krzyk bezsilności. To na lekcjach u tej Pani nauczyłam się haftować. I spodobało mi się to. Ale na krótko. Jakoś odeszło, bo przecież zaczęła się w Polsce moda na czerwony plastik i kolorowe opakowania.
A w liceum mieliśmy świetnego nauczyciela plastyki. Świetnego zwłaszcza dlatego, że był prawdziwym plastykiem. Świetnego również dlatego, że miał niekonwencjonalne podejście do nas - dorastających, nieco przytłamszonych w procesie edukacji, ale wciąż pełnych energii dzieciaków (o, przepraszam, wtedy czuliśmy się dorośli ;)). Świetny był również dlatego, że (i to będzie opinia bardzo subiektywna) potrafił zachwycić się moją pracą. Wiem jak ta praca wyglądała. Na kartce A4 namalowałam na skos pasy - przechodziła czerń przez różnej mocy szarości do bieli. Taka zabawa barwą achromatyczną. On wpadł w zachwyt, powiedział, że mam genialne wyczucie plastyczne, że praca jest świetna... Nie wierzyłam własnym uszom!!! Ale coś w środku we mnie odżyło. Być może gdyby nie ten nauczyciel nie byłoby tego bloga?...
A potem był sklep w Lublinie. Sklep dla plastyków, do którego weszłam właściwie nie pamiętam dlaczego. Ale pamiętam efekt tej wizyty. Ze sklepu wyniosłam stosik papierów ozdobnych w różnych kolorach i nie była to kradzież; okazało się, że w sklepie właściciele cięli wielkie arkusze na mniejsze i zostawały ścinki - całkiem spore, naprawdę, we wszystkich możliwych kolorach (jeszcze do dziś zostało mi kilkanaście pasków). W sklepie z narzędziami kupiłam nożyk stanley (używam go nadal) i pierwszą w życiu tubkę kleju polimerowego. A ponieważ na studiach bywało krucho z pieniędzmi, do sklepu dla plastyków wstępowałam często, dzięki czemu już nie musiałam kupować kartek na różne okazje - w czasach, kiedy scrapbooking jeszcze nikomu się nie śnił - ja robiłam kartki na potęgę.
Aż pewnego dnia przyszło do mnie zamówienie na ozdobne pudełko na listy. Zrobiłam. Każdy z czterech boków przedstawia inną porę roku. Na pokrywce jest po prostu róża. Baza zrobiona jest z papieru czerpanego. To pudełko ma na pewno więcej niż 10 lat, ale nie potrafię policzyć ile dokładnie. W każdym razie ostatnio miałam okazję spotkać je znowu. Zupełnie zapomniałam jak ono wyglądało, pamiętałam jedynie irysy i wirujące liście jesienne. Niesłychane! Naprawdę zrobiłam to ja? Chyba w jakimś innym życiu!
Obfotografowałam.





Historyczne pudełko. Choć jak się okazuje historia sięga o wiele dalej niż naście lat wstecz. Ciekawe dlaczego zapamiętałam szyjącą Babcię? Zresztą... szycie to zupełnie inna historia. Na przykład jak to Mama moja przy maszynie mnie uświadamiała... Tak, tak, moja Mama, kobieta w wojnę urodzona wiedziała, że dziecko trzeba uświadomić, czego nie czynią często nowocześni, zinformatyzowani, postmodernistyczni rodzice wychowujący dzieci w XXI wieku...
Ale o szyciu będzie innym razem, choć wiem, że i szycie, i kredki, i haft, i dekupaż, i filc, i nawet czasem gotowanie pochodzą z tej samej części mojego jestestwa. I wiem, że jest to niezniszczalne, nawet jeśli własne Dziecko powie mi, że woli plastikowy piórnik z tandetną naklejką (tak, tak, wiem, że to przejściowe i że Jej radość z różnych ręcznie robionych prezentów jest szczera, ogromna, tak jak chęć posiadania coraz to nowych torebek - "mamo, uszyjesz mi okrągłą, niebieską?" :))



sobota, 18 lutego 2012

UDAŁO SIĘ :)))))))))

Otóż nius jest taki, że Borsuk śpi w legowisku :))) Co prawda legowisko jest położone na sofie, ale akurat to było do przewidzenia, że Kotek nie da się wyprowadzić z centrum życia do pokoju sypialnianego... I całe szczęście! Jak tylko pojedziemy do niego i uda mi się zrobić zdjęcie, to pokażę na dowód. Tymczasem czuję się absolutnie spełniona ;)

piątek, 17 lutego 2012

legowisko dla Borsuka :)

"Nawet  najmarniejszy kot jest arcydziełem"
Leonardo da Vinci

Dzisiaj Międzynarodowy Dzień Kota. Za kotami nigdy nie przepadałam dopóki jednego takiego nie poznałam. Koty są niesamowite. Wolne. Inteligentne. Nie mają w sobie nic z lizusa. Mają za to własny, niepowtarzalny charakter, którego nie można złamać. Taki jest Borsuk.
Dla niewtajemniczonych - Borsuk jest kocurem. Leżał sobie dotąd gdzie chciał, najchętniej w pościeli swojej Sublokatorki Gogi, (podobno to ludzie mieszkają U KOTA, a kot jedynie ŁASKAWIE POZWALA im POMIESZKIWAĆ obok), a kiedy przychodzili goście - rozciągał się na środku stołu, ostatecznie na parapecie obok stołu. Ostatecznie, acz niechętnie, na sofie, no chyba że goście już wytargali go zanadto. Wtedy uciekał do drugiego pokoju i odpoczywał w oddaleniu. I wszystko byłoby dobrze, tylko Sublokatorka wymyśliła sobie, że po trzech latach należy kotu dogodzić  i dać mu własne legowisko!!! Naiwna ;)))))))))) Jak widać na załączonym zdjęciu Borsuk nie ma absolutnie nic przeciw legowisku, nawet leży obok ;)




Jako wykonawczyni mogę sprzedać pomysł na zrobienie tegoż, chociaż nie wiem czy przypadkiem nie jest to bardziej stosowna zabawka dla.. dziecka, zresztą jak widać:



































A teraz instrukcja jak uszyć legowisko dla kota:

Legowisko ma średnicę około 54 cm. Do tego celu Kocia Mama kupiła dwa kawałki polaru po ok. 60 cm, szer. 150 cm.

1. Na początku wycięłam sobie szablon koła o średnicy 54 cm. z papieru szarego i od tego szablonu wycięłam 3 koła z materiału. 2 spięłam szpilkami w celu zszycia, 1 zostawiłam. Zszywając koła trzeba zostawić otwór, żeby "przewrócić" poduszkę na prawą stronę, później wypchać (użyłam takiego wypychacza poliestrowego kupionego w sklepie z materiałami tapicerskimi - można prać, schnie błyskawicznie), później zszyć otwór.





2. Wycięłam 2 paski o łącznej długości równej obwodowi koła plus po dwa centymetry na szwy. Przypominam wzór na obwód koła: 2πr. Dla naszego koła o średnicy (czyli 2r) 54 cm. potrzeba 1 pasek o długości 167 cm +2 na szwy. Nie miałam jednego tak długiego więc zszyłam 2:




3. Teraz trzeba zszyć ten pas na końcu, tak aby powstał z tego okrąg.


Ten okrąg składamy wzdłuż na pół,




przypinamy do pojedynczego koła





i przyszywamy zostawiając otwór na wypchanie wałka.



4. Teraz trzeba wypchać, zszyć otwór et voilà!



Do środka włożyłam poduchę wcześniej uszytą


i ponieważ zostało trochę materiału - uszyłam dodatkowy wałek:


Do wałka, oprócz białych baranków tapicerskich, wsypałam trochę zmielonych w rękach liści mięty suszonej. I kot dostał kota na punkcie wałka! Natomiast legowisko, przynajmniej przez pierwszy kwadrans wczoraj wieczorem, miał w głębokim poważaniu. A nocą mi się śniło, że z wściekłości je poszarpał i pogryzł. I tyle było mojej pracy. Na szczęście Goga donosi, że wszystko ok. Zobaczymy dzisiaj :)

wtorek, 14 lutego 2012

dźwięki w nowym, bezpiecznym schowku, albo... nowa torba dla mnie ;)

Sama jeszcze nie wiem czy nie skradnę tej torby nutom. Podoba mi się. Jedyna jej wada to brak solidnego zapięcia i kieszonek wewnętrznych - nie było planu, żeby nosić w niej portfel czy nawet klucze. Plan był na duże książki z nutami, które nie mieszczą się w rozmiarze A4. Tymczasem już pierwszym razem, czyli dzisiaj, oprócz nut wrzuciłam tam drobiazgi niezbędne w podróży poza próg (portfel, chusteczki, telefon, dwa zające z materiału i wąż z drewna, długopis i kilka krówek oraz szyna do skrzypiec i jakieś dwa lub trzy drobiazgi, o których nie pamiętam albo nie powiem) i... moja torebka mogła zostać w domu. Ale to tak wyjątkowo. Nuty zazwyczaj będą jeździć rankiem z Zosią a nie później ze mną już na lekcję. Chociaż... muszę to jeszcze przemyśleć.
Z technicznych szczegółów - torba jest usztywniona tzw. kamelą, a żeby maksymalnie zabezpieczyć papierowe skarby - do środka wszyłam ortalion. Żadna plucha nam już nie jest straszna. A najdłużej główkowałam nad zapięciem, w końcu olśniło mnie, że przecież mam jakieś mikro-zatrzaski i nie zawahałam się ich użyć. Całkiem łatwo się zapinają i odpinają, na dodatek nie robią tego bez pytania (przynajmniej na razie), są dyskretne, a ponieważ chciałam żeby były mocne - przeszycia zrobiłam "na wylot" i dla zamaskowania szwów bardzo widocznych na beżowym tle - rozkwitłam tam dwa czerwone tulipany. I już wiosna!!!

To teraz dorzucam fotografie i idę spać, bo mam nowe okulary i już mi się oczy bardzo zmęczyły...






 

środa, 8 lutego 2012

pomyłka bez strat

Muszę się pochwalić, bo wczoraj byłam bardzo dzielna. Nie dość, że uszyłam nowy pokrowiec na deskę do prasowania, to jeszcze zabrałam się za uszycie torby na nuty dla Zosi. I skończyłam obydwie rzeczy tego samego dnia. I byłoby całkiem cudownie, gdyby nie drobna pomyłka. Torba rozrysowana, skrojona na miarę, zostało tylko wycięcie drobnych kwadracików, które potem "robią" rozszerzone dno. Jakoś tak się zamyśliłam, czy też zasłuchałam w jakieś radiowe myśli, że... ciachnęłam za dużo!!! I torebka nie pasuje na nuty. A przecież dlatego ją szyłam, bo zosine książki z nutami są bardzo niewymiarowe.
Na torebce jest Lula, którą Zofka narysowała jakiś czas temu. Powiększyłam obrazek i wycięłam szablon. Tylko nie zachowałam kolorów, jakoś brązowy na tym morskim bardziej mi pasował. Kokardka i ogonek są z filcu. I jeszcze jedno - uszka torebkowe zrobiłam z kawałków skóry (nie chciało mi się obszywać materiału i poszłam na łatwiznę - skóra się nie strzępi). Wyglądają uroczo, pasują odlotowo, martwię się tylko, że mogą się szybko zniszczyć, bo ta skóra wyjątkowo cienka i delikatna.
Właścicielka nowej torebki przeszczęśliwa :) Swoją drogą przyszło mi do głowy, że ja przez całe życie nie miałam tylu torebek ile moja Panienka ośmioletnia, ciekawe do jakiej ilości dociągnie w moim wieku...
A torbę na nuty już dzisiaj skroiłam, bo co innego mi zostało?










środa, 1 lutego 2012

1 lutego 2012 roku, środa

"(...) A my - czego nie mają cyrkowi sztukmistrze,
magowie, cudotwórcy i hipnotyzerzy -
nieupierzeni potrafimy fruwać,
w czarnych tunelach świecimy sobie oczami,
rozmawiamy ze swadą w nieznanym języku
i to nie z byle kim, bo z umarłymi.(...)"
Wisława Szymborska "Sen"


Zasnęła. Umarła we śnie. Wiersze zostaną. Ale nikt tak ich nie przeczyta jak Ona. Miała jeden z najpiękniejszych głosów jaki słyszałam. Kojący najgłębiej jak to możliwe.
Mam nadzieję, że w tym śnie fruwa i rozmawia ze swadą z Ellą Fitzgerald, Havlem, Sobą Kilkunastoletnią...
Tacy ludzie jak Szymborska są dla mnie dowodem na istnienie Boga.