pieskimarleski@gmail.com

poniedziałek, 21 października 2013

"zawaliławka" -

- to szkolny odpowiednik zawalidrogi.




Zajmuje niemałą część ławki, ma jednak wiele zastosowań - od schowka na przybory szkolne i dokumenty, do miłej funkcji przytulanki czy poduszki.






Piórnik, który zrobiłam kiedyś Zosi cieszy się posiadaniem fanklubu wśród uczennic klasy III b szkoły naszej muzycznej. Fanklub czasami zanika, czasami się aktywuje, zwłaszcza w okresach pojawiania się nowych wcieleń.

Oto wcielenie najnowsze, choć już nie takie gorące - Zosi Koleżanka zamówiła go przed wakacjami i doczekała się na samym początku września.



Tym razem miało być w fioletach i z kwiatowym motywem. Proszę bardzo - w środku moja ulubiona ostatnio bawełna i trochę surówki lnianej, i wełna, i sporo fioletowych akcentów. Oczywiście do sesji wypożyczyłam Zosine przybory oraz nasze ulubione kredki :)





Teraz myślę nad kolejnym piórnikiem - wkrótce urodziny następnej koleżanki, która zakochała się od pierwszego wejrzenia. Przeglądam w głowie pomysły jak pokaz slajdów. Nie powiem - pasjonujące zajęcie :)))



PS kredki są niesamowicie fotogeniczne, prawda?



sobota, 12 października 2013

 

Chyba żadne konfitury nie zachwycają mnie tak jak powidła śliwkowe, tylko pomarańcze mogą z nimi konkurować. Myślę, że mogę zdradzić mój sekret na powidła.

Najpierw źródło:

to nie jest obojętne z jakich śliwek robię przetwory, najlepsze śliwki kupuję u pana Sławka na Włościańskiej. "Powidłowe" - to zwykłe węgierki korzeniówki, maksymalnie dojrzałe, ostatnie perełki sezonu, pomarszczone i niezbyt urodziwe. Z siwym nalotem i pestką, która sama wyskakuje przy lekkim naciśnięciu owoców. Nieziemsko słodkie - ostatnio pan Sławek żartował, że podsypuje drzewka białym cukrem. Po zjedzeniu kilku aż piecze gardło od słodyczy.


 
Krótko myję, pestkuję, staram się nie zjeść zbyt dużo w tym czasie... Stawiam na małym "ogniu" (w cudzysłowie, bo mam płytę indukcyjną czyli bez ognia, a jedynie poziom 4). Nie dodaję wody, nie przykrywam, czekam aż zacznie bulgotać. Bulgocze tak kwadrans, w między czasie jedynie lekko bujam całym garem, żeby poruszyć zawartość, wyłączam, przykrywam czystą ściereczką, wystawiam na balkon i zabawę taką powtarzam przez trzy lub cztery dni. Najlepiej dwa razy dziennie.

WAŻNE: na tym etapie NIE MIESZAM. W ogóle nie używam żadnych łopatek, łyżek itp. tylko czasami bujam. Dopóki nie włożę żadnego narzędzia nie ma obaw, żeby coś się przypaliło. Dopiero po czterech dniach dosypuję troszkę cukru (stara Książka Kucharska podaje: 20 dkg cukru na 1 kg owoców, ja daję duużo mniej, tak raczej ok. 30 dkg na cały gar, w którym jest 5 kg) i wtedy zaczynam mieszać drewnianą łyżką. Dzień lub dwa z cukrem, później wrzącą konfiturę do wyparzonych słoików, do góry nogami, pod kocyk i gotowe!!!
Wygląda to tak, że z pięciu kilogramów wychodzi około 2.5 litra gotowych powideł. Najpierw zrobiłam z pięciu. Potem z dziesięciu (w dwóch garach). Teraz zostało mi pięć - czekają na mycie i decyzję - może część poświęcę na eksperyment zwany śliwowicą? Jeszcze nie wiem. Może tak, trochę mniej zachodu z przekładaniem do słoiczków. No i nalewka ze śliwek ma smaczek...










Co z pestkami? Nowe narzędzie do liczenia setnego i dziesiętnego. Mam też wobec nich pewien plan, ale czas pokaże.



No i tym razem haniebnie przypaliłam dwa gary. Duże. W tym jeden ulubiony. Obydwa z grubym dnem. A wszystko przez to, że próbowałam sfotografować fragment starej książki kucharskiej. Na dodatek był wieczór. Włączyłam powidła ładnie już rozgotowane, dosypałam cukru i... zapomniałam, że dosypałam cukru! Po paru ładnych minutach poczułam słodki zapach...........................
Rzuciłam się na pomoc, na szczęście mam jeden ogromny emaliowany gar, kupiony przed laty w celach ślubnych (popisowe danie ślubne - bigos dla gości dnia 22 grudnia ;), szybko przelałam zawartość obu moich drogocennych naczyń i ech! Płakać się chciało! Na obydwu twarda warstwa, brrrrrrr!!!!!!!



Następnego dnia walczyłam z nimi, soda nie pomogła, sól też nie, w końcu gdzieś przeczytałam, że trzeba zagotować w maleńkiej ilości wody kostkę do zmywarki.
I UDAŁO SIĘ :)))))))))) Wszystko odeszło! Warsztat kuchenny uratowany :)))






czwartek, 3 października 2013

bałtycka cisza sierpniowa



Najbardziej lubię morza południowe. Ciepłe. Lubię też południowe plaże. Kamieniste. Te zbudowane ze śnieżnobiałych kamieni, od których słońce odbija swoje światło bez litości dla oczu. Te pełne pasiastych kamyków. Niesamowite niemal czarne plaże z bryłami powulkanicznymi - budzą niepokój gdzieś w okolicy żołądka. Te z różowym piaskiem, albo te z lśniącym jak diamenty pyłem. Ale te "drobnoziarniste" to rzadkość, przynajmniej na ukochanej Krecie. Piaszczyste plaże są tam niezwykłą atrakcją, a dzięki temu - szeroko reklamowane w rozmaitych przewodnikach.

Lubię też Bałtyk. Inaczej. To trudna miłość.


Jeśli chodzi o piasek - jesteśmy szczęściarzami. Nad Bałtykiem jeszcze nikomu nie przyszło do głowy reklamować plaż - że takie cudnie złote i drobnoziarniste.

A szkoda, bo na tych plażach można z piaskiem wyprawiać wszystko. 

Można się w nim zakopać choćby po szyję (zakopywałam notorycznie stopy).
Można napisać na nim, lub narysować, co myśl podpowie a fala wygładzi, śladu nie zostawi (co? - to tajemnica wiadoma tylko wodzie).
Można budować - oj, widzieliśmy całkiem spore budowle, nam jakoś nie chciało się za bardzo (jedyne na co nas było stać to syrena, kompozycja  autorstwa naszego wspólnego, trzyosobowego zespołu).






Można wykopać dół i w nim się chłodzić (tylko po co się chłodzić nad Bałtykiem? Odpowiedź na to pytanie znają dzieci, które śmiało wchodzą do wody o temperaturze 11 stopni).
Można posłanie rozłożyć na poziomie zero i przytulić całym ciałem do Matki Ziemi, można w ciepły, suchy dzień (czyli nie za często) położyć się na piasku bez żadnej bariery, bez ostrzeżeń, łowiąc we włosy ziarna, które będą się wypłukiwać do Bożego Narodzenia.



Można przed zachodem słońca usiąść i medytować ptaki białe z czerwonymi nogami, próbować je podejść z bliska (nie jest to łatwe). Medytować szum wody i opalizujący kolor nad nią.





Można zbierać muszelki aż do oberwania kieszeni (i po co znów tyle muszelek? - nie wiem, ale zbieram).
Można wciąż i wciąż przesypywać piasek przez palce, zostać taką pięciopalczastą klepsydrą, która czasu nie mierzy tylko ziarenka przemieszcza (jestem uzależniona od tej czynności - świetnie pomaga myśleć. Bądź nie myśleć).




Można wygładzić piaszczyste posłanie tak, żeby było wygodne do spania, rozmów o niczym lub o przyszłości, przeszłości, teraźniejszości, wreszcie do czytania, czytania, czytania... (na książki przeznaczyliśmy osobną walizkę).
 






 





Lubię sierpień nad Bałtykiem i takie miejsca, gdzie spokój i cisza są wyzwaniem. Lubię kiedy kropi deszcz a mgła pozwala morze słyszeć, a nie widzieć - ono gdzieś tu jest, tak jest - fala obmyła mi stopy. Bose stopy, bo nawet kiedy chłodno i na grzbiecie kurtka - stopy mogą być wolne. Takich dni tym razem nie mieliśmy. Były za to dni kosmiczne - woda i niebo mają dziwny kolor lśniący, metaliczny, jest odpływ więc cisza, tafla gładka, uśpiona, woda bardziej bulgocząca niż szumiąca, światło dokoła lekko zmącone.






I co z tego, że brakuje mi pływania w wodzie ciepłej, słonecznej, turkusowej, w której obok mnie tańczy na kamieniach słońce. I co z tego, że na plażę trzeba wziąć pół szafy, bo przecież ciepły poranek to żadna obietnica. Nasze północne morze ma swój smak, zapach - no właśnie! Zapach! Chciałam go zatrzymać jak najdłużej, tak straszny jest powrót do zasmogowanego miasta z tego pachnącego, miękkiego od piasku świata.



Nie robiliśmy dużo zdjęć. Nie tylko dlatego, że nasz emerytowany aparat czasami już nie daje rady. Przeżyłam to pierwszy raz na Krecie po latach zachłyśnięcia cyfrówkami - szkoda czasu na pstrykanie setek ujęć. Najlepsze fotografie robi głowa. Zamykam oczy i już je widzę. Nawet kiedy stoję w tramwaju i szarpie mną w każdą stronę.




Tak samo korzystam ze zdjęć zrobionych we Frangokastello.
Pływam w ciepłej wodzie bez ograniczeń.