pieskimarleski@gmail.com

niedziela, 31 lipca 2011

w miedzyczasie, w między czasie

Zostałam skarcona, że pisze się "w międzyczasie". A jeszcze pamiętam nauki Pani od polskiego w liceum, że zawsze pisze się "w między czasie", bo nie ma takiego słowa "międzyczas". Poszperałam w sieci i co znalazłam? "w międzyczasie", moja forma przestarzała o ile w ogóle (zaczynam wątpić jak się pisze "w ogóle". Może "wogóle" lub "wogle" jak też widywałam?) kiedykolwiek była uprawniona. Jestem od wczoraj w lekkim szoku. Jeśli przedawniło się coś, czego uczyłam się w szkole, to ile ja mam lat?! Chyba że Polonistka miała braki, bądź archaiczne dane. Może nie szukajmy winnego, najgorsze jest to, że trzeba się nauczyć nowej formy. Ale co poradzę na to, że ilekroć chcę użyć tego zwrotu, po słowie "między" odruchowo wciskam spację...
Dla osłody tych rozważań mogę Wam pokazać co wczoraj zrobiłam W MIĘDZYCZASIE:



i rewers:







i takie niesamowite mechate zbliżenie, proponuję najechać kursorem na zdjęcie i kliknąć to się powiększy:




Kwiatek był prezentem drobnym dla Koleżanki Zosi, u której to Młoda spędziła dwie noce. Tak się rozwinęła w okolicach naszych moda na nocowanie u koleżanek. Zdaje się, że moje cygańskie Dziecko to uwielbia. Zresztą nie narzekam - wolny wieczór to jest coś :)

sobota, 30 lipca 2011

afryka potrzebuje pomocy

Staram się tego unikać, ale przeczytałam materiał o głodzie w Afryce. Były zdjęcia. Płakać się chce. I narzekamy, że obiad niesmaczny, że chleb czerstwy, że woda nijaka... Wiem, że moje utyskiwanie nie pomoże. Może jednak moje dziesięć, dwadzieścia czy pięćdziesiąt złotych to już coś? Nawet jeżeli, jak piszą niektórzy, dociera tam zaledwie 20 procent pomocy?
Znalazłam taką stronę:

http://pah.org.pl/wspieraj-nas/121

Na pewno prawie każdy z nas może poświęcić choćby dychę. Przecież wystarczy raz nie pójść na kawę...

piątek, 29 lipca 2011

co dzieje się w sypialni?

No wreszcie jakiś temat na ostro. A raczej z mocą. Bo co się dzieje w naszej sypialni? Nocą syczy. A właściwie syczało. Obudzona tym "sssssssssssss............" nie miałam pojęcia co się działo. W końcu odkryłam - to wiśnie, do których wlałam za mało alkoholu. Zamierzały eksplodować ze słoja. Wypuściłam im powietrze a rano wsiadłam na rower i pojechałam po napój znany i niezwykle wyszukany pt. "spirytus rektyfikowany". Przestały syczeć.
Gdy rano otwieram oczy mam niezły widok. Wiśnie w towarzystwie innych pojemników typu "twist" naświetlają się w naszej sypialni. To znaczy naświetlają się w ciągu dnia, kiedy jest słońce, a słońca w tym pokoju sporo, bo okno wygląda na południe (ach, już wiem dlaczego po nocach śni mi się Grecja ;)). Większa część parapetu zajęta.


Od lewej: mirabelki, wiśnie z brandy i wódką, morele, wiśnie normalne czyli spirytus i wódka, truskawki:
I tak będzie jeszcze długo, plan jest taki - lada dzień dorzucę cytrynę do truskawek i trochę zmniejszę ich moc, bo są na samym spirytusie. Do końca sierpnia stoi reszta. We wrześniu maliny. Oj, trzeba ich dużo, bo mam wielkich fanów nalewki malinowej, nie mówiąc o tym, że sama ją uwielbiam. Aronie - zeszłoroczne najpierw smakowały tak sobie, zwyczajnie, ale miesiąc temu przelewałam w prezencie do małej buteleczki i spróbowałam... zupełnie inny smak! Jaki aromat! Taki szlachetny, oryginalny... super :))) Po aroniach śliwki, ale to już naprawdę na koniec sezonu. I być może w międzyczasie, z Grecji znów przywieziemy pomarańcze więc będzie ta boska pomarańczówka pachnąca południem, ale ona na szczęście stoi tylko dziesięć dni.
Niektórzy (między innymi moja Mama) śmieją się, że przeze mnie upadnie przemysł monopolowy i że może powinni na mnie nałożyć akcyzę. No cóż... zapraszam ;) Nie potrafię się powstrzymać, przygotowywanie tych cudów jest jak czarowanie. Jeden z najciekawszych filmów jakie widziałam - owoc na straganie, owoc w wózeczku na zakupy, myty, umyty jeszcze wilgotny, odpestkowany,



(zresztą sam widok takiej ilości pestek jest niezwykle malarski), owoc przykryty cukrem jak pierzynką pierwszego śniegu




(zawsze zaczynam nalewki od cukru - to za radą znanej mi Mistrzyni nalewkowej - Lucyny, która robi te napitki od kilkudziesięciu lat więc chyba wie :), owoc który po kilkunastu godzinach oddał sok i właściwie nie trzeba odwiedzać galerii.



A po kilkunastu dniach już zupełnie inny!



Chciałabym zrobić dereniówkę (najcudniejszy kolor nalewki jaki widziałam, malarze z Tanzanii nie powstydziliby się) i taki cud z brzoskwini, który piłam zimą u znajomych, ale nie wiem jak z przepisem, to znaczy mogę coś wymyślić, zresztą zwykle wymyślam własne przepisy, ale chciałabym bardzo trafić w tamten smak i konsystencję zupełnie nie klarowną.
Wariactwo! - krzyknęłaby moja Mama :) Ale smakują Jej te wariactwa ;) Zresztą chyba fajnie jest dostać buteleczkę pod choinkę - kawałek lata, wiatru, słońca, deszczu (wiem, o deszczu trudno dziś słuchać). Zapachy i kolory jak z lasu, ogrodu, sadu. Kiedy ciemno robi się tuż po obiedzie i zadymka za oknem, nic tak nie rozgrzewa jak kieliszek maleńki tego słodkiego, aromatycznego napoju.
Zapomniałabym!!!!!!! Przecież robię też pigwówkę!!! W tym roku też zrobię, choćbym miała zrezygnować z innych owoców. Pigwówka to dopiero smak. Niepodobny do żadnego innego. Do żadnego. No i przepis mam od Lucyny :)

Sami widzicie - spełniam się w tej produkcji, czuję się jak alchemik.
I to się właśnie dzieje w naszej sypialni ;)

piątek, 22 lipca 2011

smutne wieści

Od Małgosi, która prowadziła blog "bag - lady" nauczyłam się robić kieszonki w torebkach. Wszywać zamki. Szyć kosmetyczkę. Uwierzyłam dzięki Niej, że każdy może nauczyć się szyć jeśli tylko chce. Robić to, czego pragnie. Uwierzyłam, że przeszkody należy pokonywać, a nie przed nimi uciekać. Małgosia bardzo chorowała. Długo. Walczyła i wiele razy wygrywała. Przed chwilą zajrzałam do jej bloga. Małgosia umarła. Mam nadzieję, że jest jakieś "po" i teraz ma prawdziwe, cudne wakacje.

Tego Małgosiu Ci życzę.

czwartek, 21 lipca 2011

mała czarna i filcowa mandala

mała czarna to nie sukienka. Szycie ubrań zostawiam mistrzom :) Mała czarna miała być torebeczka. Taka w sam raz na telefon, portfel i chusteczki. Tak też zrobiłam. Okazało się, że szycie małej torebki wcale nie jest prostsze ani szybsze niż "pełnowymiarowej". Nawet momentami trudniej - wymaga niezłej gimnastyki w ciasnych zakamarkach. W końcu po kilku pruciach udało się. A ponieważ wierzch miał być jaśniejszy - rozkwitły na nim irysy. A pasek jest długi bo miał być przewieszony przez ramię na skos - to młode ramię;)


 Niestety dzień był niezdjęciowy, a torebka już oddana. Na dodatek nie zachowało się żadne sensowne zdjęcie wnętrza. A w środku, oprócz kwiatów na bawełnie są dwie kieszonki - jedna na zamek, druga pęknięta na telefon, smyczka mała. No cóż... trzeba wierzyć na słowo :)

W tym samym czasie robiłam też dla Zofki medal w formie mandali - to była nagroda za cierpliwe łażenie z matką na salsę - tańczy matka, córka podryguje według choreografii własnej, czasem wpada w innych tańczących. W końcu pojawił się kryzys, że niby ona nie idzie na żadną głupią salsę, bo woli flamenco albo balet. Kiedy wreszcie doszłyśmy do porozumienia - wykleiłam jej taki drobiazg. Była niesamowicie szczęśliwa. I, o dziwo, kilka dorosłych dziewczyn też chciało takie. Może w wolnej chwili :)


i rewers:


A porozumienie było takie: "Zosia, bardzo mi zależy na tych zajęciach, ale nie mam Cię z kim zostawić. Jeśli tak bardzo nie chcesz, to nie będę chodzić, ale będzie mi bardzo przykro. Proszę Cię, żebyś mi pomogła i chodziła ze mną, gdy tato jest w pracy, potrzebuję Twojej pomocy." Czyli postawiłam wszystko na jedną kartę i naprawdę liczyłam się z tym, że usłyszę "nie". Ale Zośka popatrzyła mi w oczy i chyba doceniła fakt, że potraktowałam ją poważnie, bo odpowiedziała: "dobra mamo, pomogę Ci i pójdę z tobą na salsę". Nie wiedziała nic o nagrodzie, czyli nie było w tym żadnej "marchewki". Ani "kija". Jestem z niej dumna. Właściwie z siebie też :) Mandaliczny medal był już w mojej torbie - wyprodukowany poprzedniej nocy. Dostała go pod koniec zajęć i omal nie pękła ze szczęścia, że ma coś tak pięknego!

czwartek, 7 lipca 2011

w pracowni plastycznej

Ponieważ jest to także kącik Zosi - umieszczam w nim sfotografowane zosiowe prace, które powstawały w pracowni plastycznej przez ostatni rok. Pod koniec czerwca byłyśmy na wernisażu. Prawdę mówiąc sama byłam zadziwiona talentem dzieciaków i młodych ludzi tam pracujących. Czasami nie doceniamy tych dzieci...
Od września zahaczyli o bardzo różne techniki, okazuje się, że siedmiolatek lepiej sobie z nimi radzi niż dorosłym by się wydawało. Na wejście słoń ze skóry. Skóra czarna potraktowana innymi skórkami, materiałem i farbami:


Następne dzieło bardzo, bardzo mi się podoba. To "wydrapywanka", efekt pracy kilku zajęć dwugodzinnych, czyli najpierw bardzo grubo pastele olejne, później czarna farba, później drapanie. Coś pięknego - te kolory są naprawdę soczyste i żwawo wymieszane:


I odkrycie zimowe Zosi - BIAŁY OŁÓWEK!!! Po tych zajęciach była taka podekscytowana i w kółko mówiła o BIAŁYM OŁÓWKU. Gdy wreszcie dostała w prezencie gwiazdkowym prawdziwy BIAŁY OŁÓWEK i CZARNY PAPIER RYSUNKOWY skakała z radości. Niezorientowani goście, którzy byli u nas w wieczór wigilijny, nie mogli zrozumieć dlaczego dziewczynka cieszy się "czymś takim". Nie mam pojedynczego zdjęcia, zosiowy obrazek to ten w prawym dolnym:


No i najbardziej niesamowite - batik! Jak zobaczyłam go pierwszy raz, jeszcze w "połowie roboty", wpadłam w dziki zachwyt. Nie mogłam uwierzyć, że moja Zośka zrobiła coś tak cudnego!!!



Dodam, że kilka osób ma zakusy na ten batik. NIE ODDAM!!!


Moja młoda plastyczka, która dziś wróciła z kilkudniowego wyjazdu w ulewną krainę, chce już iść spać. A to oznacza dla mnie ni mniej ni więcej tylko jeden rozdział "Ani z Zielonego Wzgórza"...
A ponieważ, jak wspomniałam, wróciliśmy na jakiś czas do domu - wkrótce nadrobię haniebne zaległości piesko-marleskowe :)