pieskimarleski@gmail.com

niedziela, 30 października 2011

czerwone krzesło, przecież widać


Zosia się doczekała. Ma nowe krzesło. A wszystko zaczęło się od tego, że... Właściwie od czego? Od tego, że było bardzo zniszczone. Właściwie już kiedy kupiliśmy je, jakieś pięć lat temu, nadawało się do odświeżenia. Ale konstrukcja była doskonała więc tylko siedzisko obiłam nowym materiałem. Tak robiłam kilka razy przez ostatnie lata, bo Córeczka wycierała w nie ręce zabrudzone oliwą, sosem, jogurtem, tartą jabłkową, klejem do papieru, plasteliną, kto wie czym jeszcze? Nie raz krzesło było zaatakowane nożyczkami, długopisem, kredkami, farbą... Doprowadzone do ostateczności zaczęło błagać o remont. W końcu Zosia zobaczyła po raz drugi film "Czerwone krzesło" i zapragnęła mieć właśnie czerwone krzesło. Pomyślałam, że takie marzenie Zośki mogę spełnić, chociaż czy to ostateczne moje dzieło ma takie właściwości jak z magicznego drzewa filmowe??? Nie wiadomo. Zresztą nie jest do końca czerwone, trochę mnie przy tych pracach poniosło... Zdaje się, że właścicielka jest zadowolona. Trwało długo, właściwie wszystkie prace wydłużył deszczowy lipiec - lakier suszył się bez końca. Potem nagle przyszła szkoła, Kreta, znów szkoła, aż wreszcie w zeszłym tygodniu przyszedł czas na zrobienie ostatniego elementu czyli prawie całkiem nowego siedziska (ze starego wyrzuciłam WSZYSTKO oprócz drewnianej ramy i sprężyn). To była praca!!! Momentami brakowało mi muskułów, ale jak nie siłą to sposobem i jest :)
Oznajmiam w tym momencie, że mam gotową (prawie) instrukcję remontu, która jest raczej instrukcją zdekupażowania krzesła. Postaram się ją tutaj wrzucić w najbliższym czasie. To będzie pierwszy (choć zupełnie nieprofesjonalny) tutorial na mojej stronie ;)








piątek, 21 października 2011

sztywne palce i roślinna choroba

Codziennie po południu siadam na czerwonym krześle obrotowym junior i padają sakramentalne już słowa: "postawa". Podaję Dziecinie najpierw smyczek i kolejna formułka: "najpierw miś, potem dzięciołek" (takie miłe dziecięce ćwiczenia). Po tej rozgrzewce paluszkowej podaję skrzypce. Najlepiej gra się w poniedziałki i czwartki - wtedy w szkole jest też lekcja z najukochańszą Panią Zosi. I wtedy wszystko jest takie świeże. Najgorzej gdy z jakiegoś powodu mamy dzień przerwy. Powód musi  być ważny, naprawdę ważny jak ostatnia Zosina choroba. Obudziła się nad ranem z pokrzywką, po fenistilu ciut odpuściło, ale po kilku godzinach w szkole omal nie poznałam Córeczki. Pokrzywka nie zamierzała się poddać, ot, uparta roślina, tym razem placki były wielkości mojej dłoni, bez żadnej absolutnie przesady. Dostaliśmy skierowanie do szpitala gdzie dopiero po potrójnej dawce przeciwhistaminowych i sterydach w krwiobiegu roślinna choroba ulotniła się. Po kiepskiej nocy i marnym śniadaniu uciekłyśmy ze szpitala coby się nie zarazić tamtejszymi kaszlaczami. Dziecko chciało prosto do szkoły. A był to czwartek. I co? Na lekcje zwykłe już za późno, ale skrzypcowe - oj, taaak! Ale, ale... Nie dość, że senność i słabość, to jeszcze te nieszczęsne sztywne palce. "Zosiu, nie będziemy Cię dziś męczyć." - Pani Skrzypcowa była bardzo łagodna. Po jednym dniu przerwy nagle gra się o wiele gorzej.
Tak samo z moimi wyrobkami. Mam dłuuuugą już przerwę w szyciu, filcowaniu, haftowaniu... Myślę o tym, żeby wreszcie się za coś zabrać i zabrałam się. Chciałam zrobić filcowego kwiatka. Nic z tego. Sztywne palce. Coś te moje palce ufilcowały, ale efekt taki, że nawet nie sfotografowałam. Zaczęłam się uczyć szydełkowania. I też trudno.
Zofka jeszcze dziś miała ulgowy dzień. Ale musimy się wziąć do pracy. Właściwie ja już zaczęłam - dziś kończyłam projekt: KRZESŁO. Jeszcze jutro pół godziny pracy i pokażę. Może Zosię skrzypcową uda się uwiecznić aparatem? Tylko najpierw: "postawa". I oby nas więcej pokrzywy nie atakowały nocą.

niedziela, 2 października 2011

Crete is my place

Koniec wakacji. Dopiero teraz więc chyba nie trzeba narzekać, chociaż... Jeszcze tydzień temu... Ech, Kreta to moja duchowa ojczyzna. Mogą się zżymać ortodoksyjni patrioci, a ja na południu odkryłam swój dom. W tamtej ciszy, spokoju, pogodzie (ducha, ale też przestrzeni). Zosia śpiewała piosenkę - własną kompozycję w samochodzie: "mama moja jest szalona, bo jest na swojej Krecie, a jak jest na Krecie to swoje żyyycie widzi jasnoooooo."
Pytam Zosię za co lubimy Kretę. "Za to że jest takie piękne morze. I za to, że jest gorąco. I za to, że jest tam dużo pięknych kotów. I kochamy Kretę za to, że na Krecie są mili ludzie. I lubimy stare babciunie na Krecie. I lubimy palmy. I jest bardzo dobra sałatka grecka i feta. I lubimy pomidory. I chleb z oliwą i ziołami. I arbuzy i pomarańcze. I bakłażany z papryką i fetą."
Może mamy wyjątkowe szczęście, ale trafiamy na cudownych ludzi. I tym razem Kreta była "na własną rękę", południowa jej część, odludna, niewielu turystów, cisza i ZAPACH!!! Tego jeszcze nie doświadczyliśmy nigdy! Tak nieziemsko pachniało, że nawet teraz, na samą myśl o tym, w głowie wiruje jak na lekkim rauszu. Coś nieziemskiego. Jeszcze napiszę o tej Krecie, bo poznaliśmy tym razem kilka cudownych osób, mało tego, przypadkiem znaleźliśmy się w środku pewnego święta. Też pachnącego :)
Tymczasem oznajmiam, że jestem i że będę pisać :)