pieskimarleski@gmail.com

wtorek, 31 stycznia 2012

wynajmę się jako malarz pokojowy -

- bo jestem w tym całkiem niezła. Właśnie parę dni temu pomalowałam nasz wszechfunkcyjny pokój - krzyżówkę kuchni, jadalni, salonu, pracowni, schowka na rowery... serce naszego domu. Około 26 metrów kwadratowych. Co prawda po dwóch pociągnięciach wałkiem po suficie wydawało mi się, że nigdy tego nie zrobię, ale że ambicja zwykle zwycięża - i moje wątłe mięśnie zwyciężyły. Ciemny kolor "wood" przykryła jasna wanilia i choć nie lubię bladości na ścianie, to jest lepiej. A wszystko przez to, że do tego naszego pokoju słońce zagląda tylko latem i tylko krótko, a w pozostałe miesiące zimne i ciemne panuje tu przygnębiający mrok. Stąd ten pomysł z rozjaśnianiem, tym bardziej, że to też moje miejsce pracy. I znów zostałam zaskoczona, moje wyobrażenia okazały się, pomimo bujności, dość ubogie. Mam ściany teraz w wielu kolorach. Nie, nie, nie ma błędów technicznych w tym malarskim przedsięwzięciu. Wielobarwność bierze się z wielkości pomieszczenia i załamywania się różnych źródeł światła. Niesamowity efekt, ciągle nie mogę się nadziwić ile niezwykłych odcieni może mieścić się w zwykłej jasnej farbie. Oglądam, oglądam i ciągle widzę całą paletę od zimnej bieli do mocnej, ciepłej brzoskwini z pomarańczowym, bananowym, zółtym i nie wiadomo jeszcze jakim pośrodku.
A tuż przed malowaniem uszyłam torbę, tę, którą miałam pokazać. Zwyczajna niby miała być i taka jest. Tylko taki drobiazg - guzik zmienił całkowicie urodę. Wkrótce będę szyć nową, może uda mi się w między czasie zrobić zdjęcia i pokażę tutorial. Świetna zabawa, drobny szczegół i zwykła torba na książki robi się jeszcze bardziej niepowtarzalna.




i widać tu kawałek starej ściany...



 

piątek, 20 stycznia 2012

dużo pracy, kruca bomba...

...ledwo nadążam fotografować to, co ostatnio robię. Właściwie nie nadążam, kilku rzeczy nie uwieczniłam a oddałam. Niektóre są w tzw. trakcie roboty i na aparat muszą poczekać. Na dodatek Zofka  też zaczęła intensywnie produkować różne cuda, a oczywiście w tym cudowaniu muszę jej pomagać. Z czego zresztą bardzo się cieszę, bo robi naprawdę coś pięknego, pokażę, pokażę, tym bardziej, że przed chwilą sama zapytała: "a jak zrobię to pokażesz na blogu?".
A wczoraj robiłam dwie torby - jedna to torba taka zwyczajna na książki, druga była już gotowa - zwykła bawełniana na zakupy, ale miała jakiś paskudny napis reklamowy który należało zamaskować. No i tak mi się zamaskowało, że ho! A wszystko zaczęło się od tego, że po skończeniu pierwszej torby na książki zostały mi piękne paski lnu. A ładny materiał to skarb nad skarby więc siedziałam nad tymi skrawkami i dumałam jak je wykorzystać. I udało się :))) Od dawna chodziło mi coś takiego po głowie i chyba odkryłam co mi się w szyciu podoba. Otóż w materiałach najlepsze są... STRZĘPY.  One żyją, mają swój wyodrębniony charakter, są niesforne, wciąż ich przybywa, charakteryzują się niezwykłym dążeniem do ekspansji - pyłki ze STRZĘPÓW rozpełzają po wszystkich sąsiednich terytoriach i nic sobie nie robią z wałka do ubrań. Wywałkowane jedne, pojawiają się drugie, ŻYCIE PO PROSTU!!!
Koniec refleksji, teraz zdjęcia:






I chyba już kiedyś mówiłam, że mam hopla na punkcie drzew?
To była torba na zamówienie, a teraz mi żal się z nią rozstać :( Oddam, oddam, chociaż zawsze mam z tym problem. Może nie powinnam się tak angażować w robienie tych rzeczy i wtedy byłoby łatwiej. Ale czy byłyby to wciąż te same rzeczy?

PS Tę na książki pokażę innym razem. Teraz puszę popędzić z młodą po baletki, bo z obecnych już wyrosła (dlaczego dzieciom tak szybko stopy rosną?)

czwartek, 5 stycznia 2012

domowe warsztaty deku, czyli skarby skrojone na miarę ;)

Jakoś w połowie jesieni rozłożyliśmy stół, nakryliśmy folią, zaprosiliśmy cioteczną siostrę Zosi, Marysię (zacną już dziewięciolatkę), usiedliśmy i poszły w ruch serwetki, klej, lakier, czyli... prywatne warsztaty dekupażowania. Okazało się, że to zajęcie zakręciło wszystkich, nawet Andrzej wyłowił stare pudełko i też je przerobił.



Marysia ozdabiała szkatułkę, wyszło obłędnie jak na pierwszy raz, tym bardziej, że nie wycinała wzoru tylko wyrywała.




Zosia rzuciła się na rzecz największą - tacę. Okazuje się, że niełatwo zagospodarować dużą przestrzeń, ale ponieważ to była taca niejako z odzysku - zgodziłam się na wszelkie szaleństwa. No i zależało mi, żeby całkowicie samodzielnie ją zrobiła.
I nie była chyba do końca zadowolona więc zrobiła sobie jeszcze linijkę. I linijka jest naprawdę urocza, dobrze zrobiona...
Trochę te rzeczy odleżały, ponieważ na tych naszych zajęciach zostały polakierowane tylko raz. Potem z  różną częstotliwością już ja im kończyłam lakierowanie co dwanaście godzin. Skończyłam tak naprawdę przed Świętami, bo w między czasie wypadła jakaś dziwna przerwa. Zosinej tacy na koniec dodałam trochę złota, żeby wypełnić pustki między drzewkiem a ptaszkami. Młoda była zachwycona.







Z rozpędu wpadły złote kropki na linijkę i teraz tak wygląda: