pieskimarleski@gmail.com

poniedziałek, 28 marca 2011

róża odnaleziona

Wydarzyła się rzecz może nie niezwykła, ale na pewno zaskakująca i bardzo miła. A wszystko zaczęło się od tego, że kilka dni temu skracałam sobie spodnie. Odcięty pas materiału tak bardzo mi się spodobał, że wyprodukowałam z niego różę. Podarowałam jej zielone listki z prasowanego filcu.




Spodobała mi się bardzo więc przyszyłam zapinkę broszkową :) Nosiłam ją niemal na okrągło. Przy bluzce, swetrze, szalu... Wczoraj była przypięta do pomarańczowego poncho. Ale w między czasie odpinałam ją, żeby pokazać, później w pośpiechu schowałam do torebki. A dzisiaj rano obiecałam Zofce, że pożyczę jej do sukienki, bo stroiła się nieziemsko na swój pierwszy w życiu egzamin (szkoła muzyczna I stopnia, trzy komisje, czworo dzieci na jedno miejsce, poważnie jak na uniwersytet, ale poszło dobrze, wkrótce drugi etap egzaminu, do którego udało nam się zakwalifikować :)) i okazało się, że broszka zaginęła!!! Przepadła nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy. Trochę żal mi było, ale emocje egzaminacyjne tymczasowo przysłoniły wszystko. Wracaliśmy po południu wymęczeni i oszołomieni dlatego weszliśmy do windy, choć wolę zwykle schodami. Winda wchodzi w grę wieczorem z Zośką śpiącą na rękach (tak było wczoraj) i w zmęczeniu. W windzie spojrzałam do lustra, a w kąciku, na poręczy przy lustrze... już wiadomo:




Było mi tak miło :) że Ten Ktoś Pierwszy nie zabrał, że Kolejni też się nie skusili (wiem, że to nie diamenty, ani nawet cwierćszlachetne płatki, ale brzydka nie jest, poza tym ktoś mógłby z czystej złośliwości zniszczyć).

Dlatego:

BARDZO, BARDZO DZIĘKUJĘ CI SĄSIEDZIE, KTÓRY ZNALAZŁEŚ MOJĄ RÓŻĘ.
CHĘTNIE W PODZIĘCE ZROBIĘ CI NOWĄ.

Nie wiem dlaczego przyszła mi piosenka: "świat nie jest taki zły (...) niech no tylko zakwitną jabłonie".

piątek, 25 marca 2011

ogród botaniczny ;)

- tak właśnie Zofka nazwała to WIELKIE COŚ





Już od dawna miałam chrapkę na zrobienie narzuty Zośce. To chyba się zaczęło jeszcze zanim posiadłam maszynę ;) Miałam ambitny plan szyć ręcznie! Ponieważ jednak wierzę w dojrzewanie różnych zjawisk, nie denerwowałam się zbytnio na to, że projekt gdzieś tylko z tyłu głowy siedzi. W między czasie Zośka podrosła, zaczęła coraz lepiej rysować i, gdy jakieś trzy miesiące temu pokazała muminki własną ręką uczynione, od razu wiedziałam, że potraktuję ten wzór igłą!


 
Myślałam najpierw, że to będzie torebka z dziecięcą aplikacją, jak kiedyś już zrobiłam (kiedyś ją pokażę). Koło połowy lutego zaczęłam myśleć o prezencie urodzinowym dla Zosi i bardzo szybko zdecydowałam, że to będzie właśnie narzuta. Oczywiście od razu szukałam muminków! W magicznej teczce na rysunki było więcej skarbów,






które świetnie się nadawały. Oj, sporo tego mam i trudno było wybrać. Dużo pracy koncepcyjnej. Odrysowywanie, skanowanie, powiększanie, wycinanie szablonów, układanie kompozycji... Najlepszy moment, kiedy buduje się dopiero ten świat.
 
A później dużo, baardzo dużo pracy maszynowej....







....i ręcznej też...





.....a gdy praca posuwała się naprzód materii przybywało i przybywało,  było coraz jej więcej, więcej, trochę jak za przyczyną drożdży!!!




Kiedy złożyłam kanapkę (czyli doszła podwójna warstwa ociepliny i spód) zrobiło się TAK DUŻO i TAK TRUDNO, że przestałam fotografować. To była walka! Nie wiem jak się ten gigant - zwój zmieścił pod ramieniem maszyny, gdy pikowałam. W końcu musiałam też szyć wstecznym ściegiem i tutaj przydała się fantastycznie NIEWIDZIALNA TRZECIA RĘKA, czyli ręka mojego Taty, który akurat przyjechał świętować urodziny Zosi. Trzymał przycisk wstecznego szycia, łapał uciekające żywe i dzikie zwierzę narzutowe, a ja pchałam używając możliwych sił, żeby zrobić, co trzeba było zrobić. Przyznam, że miałam moment załamania, przestałam wierzyć, że skończę narzutę, za to zaczęłam mocno wierzyć, że narzuta wykończy mnie!!!
W sumie trzy tygodnie pracy. Oczywiście nie bez przerwy i nie codziennie, musiałam się bardzo konspirować, żeby Młoda mnie nie nakryła, ale jakieś trzy dni przed końcem zaliczyliśmy wpadkę - Andrzej przywiózł Zośkę z przedszkola i nie zadzwonił wcześniej, jak było umówione. "Mamo, co szyjesz?". Udało się szybko złożyć i schować. Najpierw Dziecię do pokoju, później materię pod łóżko. A potem tylko: "wiem, że to dla mnie coś robisz" - uśmiech. "ale ja nic nie widziałam" - zawadiacki uśmiech. "a kiedy mi to dasz?" - błagalny uśmiech.

Skończyłam nocą, trochę złożyłam i zarzuciłam na namiocie w jej pokoju.




Rano budzi mnie rozanielony głosik nad głową: "mamo widziałam trochę to, co zrobiłaś!". Pobiegła i zaraz wróciła ze swoim prezentem. rozłożyła na podłodze w naszej sypialni ze słowami "ja to kocham!" i zaczęła całować wszystko po kolei -























"właśnie taki prezent powinnam dostać od mamy na urodziny" - rozanielony uśmiech. I to było jak miód na serce :)))))))))))))

A po śniadaniu zrobiła bilety z papieru i powiedziała, że zaprasza nas do swojego ogrodu botanicznego. Mogliśmy wchodzić (tylko z biletami) do zosinego pokoju i oglądać narzutę rozłożoną na materacu.

PS rysunkowego autorstwa Zosi są: muminki (Andrzej mówi barbapapy), piesek, drzewo, tulipany, motyle z zakręconymi czółkami. Te dwa ostatnie motywy są na obrazku z innym bardzo fajnym wzorem zwierzęcym, którego na razie nie chcę ujawniać, bo może wkrótce się przyda...
To tyle tej wiosny na dzisiaj, może zrobi się cieplej w marcu - garncu :)

wtorek, 22 marca 2011

kambek :)

Wróciłam :) Trochę było zdarzeń dużych i małych po drodze, stąd ta cisza. Trochę smutków, trochę radości, jak to w życiu...
Miałam zamiar pisać wczoraj. Ale wczoraj był dzień wagarowicza, dzień przebierańców, pierwszy dzień wiosny. Nawet zaczęło się ocieplać i jakoś musiałam ten dzień uczcić nicnierobieniem. Chociaż nie udało się tak całkiem nic nie robić, trochę porządków w komputerze, wyprawa po Zofkę i tysiąc innych drobnych. Fotografowałam też moje najświeższe "wyrobki". Teraz pokażę taki niewielki, ale już się przyznam, że przez ostatnie trzy tygodnie pracowałam nad czymś dużym. Bardzo dużym. Ogromnym jak na moje dotychczasowe doświadczenie. To coś ma dwa metry na metr. Ale sza! O tym może napiszę wieczorem, teraz kawałek wiosny :)))




 Tak, tak, jest różnica w kolorach, na tysiąc sposobów próbowałam zmusić aparat, żeby oddał choć w części urodę, barwę, fakturę... Jakoś nie potrafię tego ogarnąć czasem, pewnie brak mi profesjonalizmu, a i sprzęt niezbyt wysokich lotów. Zresztą ta broszka robiona tuż przed oddaniem, później szybkie zdjęcia, bardzo szybkie, bo już trzeba wychodzić, JUŻ!!! bo późno i znów się spóźnimy!!!





Jestem z niej naprawdę dumna. Odkryłam, że filc potrzebuje czasu (jak człowiek). Im dłużej się go maltretuje, tym piękniej się odwdzięcza (nie jak człowiek). Właśnie mam plan na naszyjnik, o! Jak zrobię to pokażę. Poza tym czekają torebki, niektóre już nawet pocięte. Skrojone.
A za oknem wiosna na całego i trzeba dziecięciu kupić nowy obuw, bo dotychczasowe półbuty spadły z nóg ostatecznie w październiku. Dlatego teraz udam się na polowanie, właśnie, dlaczego buty dziecięce są tak okropnie drogie?