pieskimarleski@gmail.com

poniedziałek, 19 maja 2014

nie tylko dzikie zwierzęta



- oto dlaczego warto pojechać do Radziejowic.


W Radziejowicach jest najprawdziwsza w świecie ARKA.



Arka Wilkonia, czyli naszego ukochanego ilustratora. Prawdę mówiąc nie wiedziałam, że tam zacumowała. I to był bonus naszej wycieczki.

Zwierzęta cudownie uratowane spoglądały na nas z okien ich pływającego domu. Są niesamowicie piękne, choć oczywiście widać, że nasz klimat umiarkowany, mocno przejściowy już zostawił swoje piętno w kolorach, rdzawych łzach, pękających rysach. Mimo to absolutnie warto spojrzeć w oczy niejednemu zwierzakowi. Bo to, co najbardziej niezwykłe w obrazach i rzeźbach pana Wilkonia, to komunikacja - wystarczy zatrzymać się i już wchodzimy w relację z krokodylem, sową, bawołem, kozą… nawet chomikiem. Do arki można wejść, a raczej przejść przez jej środek jak przez bramę.
































Oprócz arki… W dworku obrazy Chełmońskiego, ale  zostawiłam je sobie "na następny raz", bo spragniona ciepła i słońca nie chciałam spędzać popołudnia w chłodnych wnętrzach. Dzięki temu miałam okazję zobaczyć kilka cudów, na przykład dywan kwiatowy.


Takie dywany bardzo, bardzo są w moim guście, może to jakieś wspomnienie dziecięce z procesji w dzień Bożego Ciała, choć wtedy żal mi było tych podeptanych przez setki ludzi kwiatków. W parku radziejowickiego dworku takich dywanów było kilka, najpiękniejsze chyba te z różowych płatków, na burej ścieżce niedbale usianej soczyście zielonymi kępkami traw, tudzież innych chwastów.


Zresztą co do chwastów - bardzo podobało mi się to, że park o całkiem sporych rozmiarach nie jest zbyt wymuskany, sztucznie ułożony, z alejkami i klombami zbudowanymi "od linijki". Niektóre trawniki przechodzą w swobodne łączki z bujną trawą i ziółkami w gąszczu - wtedy - złotych kaczeńców, z których dziś pewnie zostały siwe czupryny dmuchawców.

Liczne zbiorniki wodne - mówiąc językiem hydrologicznym - dawały szansę na eksperymenty rodem z "Kubusia Puchatka". Taka zabawa w misie - patysie. Dla tych, którzy nie czytali, bądź nie pamiętają krótka instrukcja:

1. z jednej strony mostku rzucamy coś, co nie zatonie, a będzie niesione nurtem.


2. szybko przebiegamy na drugą stronę mostku, żeby nie przegapić momentu, w którym pojawi się dryfujący mlecz.


3. Wnioski z eksperymentu oparte na pytaniach:

Czy nie zatonie? Czy nie zatrzyma się na jakiejś przeszkodzie? Czy może popłynie tak daleko, że stracimy go z oczu?

A żeby być wiernym książce - można zrobić zawody i sprawdzić czyj liść szybciej wypłynie.

I największą dla mnie niespodzianką okazały się efekty fotografowania mlecza płynącego daleko, daleko… Gdy "przerzuciłam" zdjęcia do komputera, odkryłam że mam w cyfrówce impresjonistę! Te zdjęcia nie są poprawiane. Nic szczególnego z nimi nie robiłam, po prostu chciałam pokazać obraz, który odbijał się w lustrze wody. No i oczywiście na tym obrazie dryfujący żółty mlecz - jak montaż ;)






Na pewno Radziejowice mają o wiele więcej walorów. Te, o których napisałam są jedynie subiektywnym zapisem pamięci i wrażeń. I to nie wszystkich.
Bo jak opisać smak cydru orzeźwiającego otępiałą bólem głowę?
Jak uczucie spokoju i ciszy pomimo ludzi, którzy tu i tam przechadzali się wśród zieloności?
Jak zapach powietrza wolnego od smogu?
Jak poszukiwania alei lipowej i rundę dokoła całkiem pokaźnego stawu?
Jak spojrzenie lisa, a może psa spoglądającego z wnętrza brzozowego pnia?










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz