Etykiety
- codzienność czasem szara czasem nie (55)
- dekupaż (6)
- dla dzieci (30)
- drobiazgi (29)
- filc na tysiąc sposobów (37)
- kuchnia (11)
- prace wspólne pieskowe (17)
- różne różności (14)
- scrap (4)
- torby torebeczki torebki (35)
- tutoriale (3)
- zosine skarby (10)
pieskimarleski@gmail.com
niedziela, 3 sierpnia 2014
miało być dużo...
tymczasem znów wyjechaliśmy, choć wcześniej takich planów nie było.
Wrocław w kilka dni, gorąco i intensywnie, jakoś tak nieoczekiwanie wyszedł nam plan ciasny turystyczno-historyczny i dobrze. Ale nie goniliśmy. Jak to było u Allena? - "wolę snuć się po mieście niż je zwiedzać"? - chyba jakoś tak.
Posnuliśmy się po Starym Mieście, po Ostrowie Tumskim, (ładna nazwa, oczywiście od jakiegoś czasu kojarzy mi się z Tolkienem - kto czytał "Pana Błyska" ten wie ;), spędziliśmy jeden dzień w smutnym Zoo, rozświetliliśmy się Panoramą - wycieczka zrobiona dla Zosi, jako że zaczyna za chwilę IV klasę i historia inaczej podana dobrze jej zrobi. Tej innej historii było więcej, jedna z najprzyjemniejszych chwil to czytanie przewodnika w chłodnej kawiarnianej piwniczce, gdzie właściwie byliśmy sami i mogliśmy do woli nacieszyć się opowieściami o awanturach między księciem a biskupem…
Młoda oczywiście liczyła krasnale napotykane w najdziwniejszych miejscach i pozach, a na widok wody wołała: "błogosławiona kurtyna!!!" i po chwili była zupełnie mokra, by po kolejnych dwóch chwilach całkowicie wyschnąć…
Zobaczyliśmy kolorowe fontanny w Parku Szczytnickim i odstaliśmy trzy kwadranse w kolejce po lody naturalne (mniam :), odkryliśmy, że ruchoma szopka działa także w lipcu, ale nie ma w niej Dzieciątka tylko sporych rozmiarów Jezusek, jak dziesięciolatek - w sam raz kolega dla Zosi. Nauczyłam Zośkę grać w statki. Tłumaczyłam jak robić przyzwoite zdjęcia. Kilka razy sama ratowałam się w kurtynie. Wszyscy troje tęskniliśmy za Kretą.
Zdumiało nas i zasmuciło opuszczone opactwo pocysterskie w Lubiążu.
W radosny zachwyt wprawił mnie dźwięk klawesynu w Świdnicy, na którym Zośka próbowała zagrać swój fortepianowy utwór. Trochę rozżaleni wyjeżdżaliśmy stamtąd patrząc jak zjeżdżają się muzycy na Festiwal Bachowski, który miał się zacząć dwa dni później…
A w drodze powrotnej, niespodziewanie z 33 temperatura spadła do 17!!!! i padał deszcz! A wpadliśmy jeszcze na pomysł odbicia w stronę Opola i zwiedzenia zamku w Brzegu - co to miał być małym Wawelem. Oczywiście Małym Wawelem jest Baranów Sandomierski, a zamek w Brzegu ma trochę myśli ściągniętej z Wawelu… Niestety - z powodu pogody zamiast architektury chyba bardziej zapamiętamy dwie piwnice. Jedna to krypta zamkowa, w której Zośka wypstrykała (tak to trzeba nazwać! aparat w rękach Młodej przeistacza się w karabin maszynowy mocno wyścigowy) pełno zdjęć, sfotografowała wszystkie sarkofagi i trumny, możemy wydać katalog zakładu pogrzebowego.
Druga piwnica to restauracja "Ratuszowa" - wiem, skojarzenie: "knajpa, kościół". Ale jedzenie!!! Wyśmienite!!!! Więcej nie powiem, bo trochę jestem głodna a już o tej porze nocnej staram się nie odwiedzać lodówki ;)
O Wrocławiu tyle.
Nie, jeszcze nie. Na koniec byliśmy na koncercie.
Chór z Uniwersytetu w Durham w Anglii.
22 osoby.
Głos anielski. Mocny. Delikatny.
Najcudowniej brzmią w cichutkich frazach.
Są tak doskonale dostrojeni do siebie, aż momentami ulega się złudzeniu, że śpiewa… tylko jeden głos!
Taki był Wrocław. Dolny Śląsk. Ziemia opuszczona.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz