Chyba żadne konfitury nie zachwycają mnie tak jak powidła śliwkowe, tylko pomarańcze mogą z nimi konkurować. Myślę, że mogę zdradzić mój sekret na powidła.
Najpierw źródło:


WAŻNE: na tym etapie NIE MIESZAM. W ogóle nie używam żadnych łopatek, łyżek itp. tylko czasami bujam. Dopóki nie włożę żadnego narzędzia nie ma obaw, żeby coś się przypaliło. Dopiero po czterech dniach dosypuję troszkę cukru (stara Książka Kucharska podaje: 20 dkg cukru na 1 kg owoców, ja daję duużo mniej, tak raczej ok. 30 dkg na cały gar, w którym jest 5 kg) i wtedy zaczynam mieszać drewnianą łyżką. Dzień lub dwa z cukrem, później wrzącą konfiturę do wyparzonych słoików, do góry nogami, pod kocyk i gotowe!!!


Co z pestkami? Nowe narzędzie do liczenia setnego i dziesiętnego. Mam też wobec nich pewien plan, ale czas pokaże.
No i tym razem haniebnie przypaliłam dwa gary. Duże. W tym jeden ulubiony. Obydwa z grubym dnem. A wszystko przez to, że próbowałam sfotografować fragment starej książki kucharskiej. Na dodatek był wieczór. Włączyłam powidła ładnie już rozgotowane, dosypałam cukru i... zapomniałam, że dosypałam cukru! Po paru ładnych minutach poczułam słodki zapach...........................
Rzuciłam się na pomoc, na szczęście mam jeden ogromny emaliowany gar, kupiony przed laty w celach ślubnych (popisowe danie ślubne - bigos dla gości dnia 22 grudnia ;), szybko przelałam zawartość obu moich drogocennych naczyń i ech! Płakać się chciało! Na obydwu twarda warstwa, brrrrrrr!!!!!!!
Następnego dnia walczyłam z nimi, soda nie pomogła, sól też nie, w końcu gdzieś przeczytałam, że trzeba zagotować w maleńkiej ilości wody kostkę do zmywarki.
I UDAŁO SIĘ :)))))))))) Wszystko odeszło! Warsztat kuchenny uratowany :)))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz