pieskimarleski@gmail.com

wtorek, 22 stycznia 2013

"myślę sobie że..."


minie, minie zima na pewno, choć teraz wydaje się, że ciepłe dni były tylko snem

na dowód, że snem nie były i ku pokrzepieniu serc

niektórym przypominam, innym pokazuję takie zdjęcia z czasów błogostanu.

Dla tych, którzy nie wiedzą powiem tak: rzecz dzieje się na Krecie we wrześniu 2011. Właściwie to naszą faworytką jest południowa jej część, ale już w 2008 odkryliśmy takie czarodziejskie miejsce na północy. Nie powiem jak się nazywa, bo cudowność tego miejsca polega na tym, że jest odludne, odsunięte od masowych szlaków turystycznych. Tam odkryliśmy nie tylko zatoczkę z krystalicznie czystą wodą, ale też wioskę gdzie w tawernie jedliśmy najpyszniejsze jak dotąd danie z bakłażanów, papryki, pomidorów i fety, na dodatek właścicielka tawerny - młoda dziewczyna o kasztanowych oczach i pięknie brzmiącym imieniu:  Litsa, z brykającym czterolatkiem przy boku - podała mi przepis na to danie, które niestety nigdy nie smakowało tak, jak u niej na tarasie, pod gąszczem kwitnącej bugenwilli. Na tym samym tarasie jakiś jej krewny przyniósł nam, jako jedynym gościom w posezonowej popołudniowej porze, talerz z obranymi już figami, które właśnie zerwał z drzewa. Do niej wróciliśmy jeszcze przed wyjazdem i trafiliśmy na niezwykłe święto - widać je na zdjęciach. Mężczyźni i kobiety z wioski zeszli się do tawerny, żeby tuż obok w kamiennym baseniku tłoczyć wino... Scena jak z filmu - mężczyźni tańczący w kaloszach między kiśćmi białych i czarnych winogron. Niby bez ceregieli, ale z wdziękiem. System prosty i uroczy - w przedniej ścianie baseniku zrobiony był odpływ, którym wyciekał płyn do rynny zabezpieczonej folią. Najbardziej jednak spodobał mi się koszyk - filtr dla soku winnego. I taki pachnący zwyczaj - gałązka bazylii za uchem. Ponieważ byliśmy tam drugi raz potraktowano nas jak... sama nie wiem - bardzo przyjaźnie i ciepło, trochę jak rodzinę. I też dostaliśmy bazylię za ucho. Trwało to i trwało, choć zachęcali nas by zostać, bo najlepiej wieczorem, jednak droga kręta, mocno górska i naciskałyśmy na Andrzeja, by wracać póki widno.
Zośka zjadła niejedną pajdę chleba z oliwą, solą i ziołami, potem podglądała kozy i tuliła okoliczne kotki.
To właśnie z tego miejsca przywiozłam dojrzałą cytrynę, którą znalazłam pod dziko rosnącym drzewem. Nie przypuszczałam, że cytryna może pachnieć tak słodko... Mam jeszcze odrobinę cytrynówki zrobionej na tym złotym skarbie.
Tam też kupiliśmy zapas oregano w krzaczkach i mięty, która mimo ususzenia aromatyczna niesamowicie. Dodaję ją do warzyw, kiedy robię danie Litsy.  Kupuję grecką fetę, bakłażany, paprykę czerwoną, pomidory, pietruszkę... Czas, czas, czas, dużo czasu na dojrzewanie potrawy, a potem kęs, zamknąć oczy i już :))))))))))

I właściwie więcej szczęścia nie trzeba.



 


 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

2 komentarze:

  1. ale trafilas Basiu .To czas rozgrzewania sie wspomnieniami Ja mam to samo.Smaki ,zapachy,wrazenia.Ito prawda ze choc wszystko przywieziesz z tego miejsca i zrobisz tak samo -nigdy tak nie smakuje.Bo to smakuje tak TA CHWILA I MIEJSCE.tu nie do skopiowania .Wiecej takich wpisow -cudowne pozdro e

    OdpowiedzUsuń
  2. oj, pocieszam się. Właśnie poległam pod jakimś wirusem i migreną jednocześnie. Migrena odpuściła po ponad dobie, wirus jeszcze nie. Wstałam więc ku pokrzepieniu gardła ciepłym płynem. A tu patrzę komputer otwarty został, bo leczył się z wirusów ;) Jemu się udało to i może mnie. Każdego dnia kiedy ubieram na siebie ogromne ilości ciepłych ubrań - tak, tak, tutaj zima od nowego roku duża i na ogół mroźna - myślę o tym, że za parę miesięcy..... Ech, Ela, Ty szybciej pojedziesz na Południe. I pewnie dzięki temu będziesz miała dwa razy wiosnę :)) Uściski, b.

    OdpowiedzUsuń