pieskimarleski@gmail.com

poniedziałek, 20 lutego 2012

trochę historii


A będzie to historia osobista.
Od czego się zaczęło? Chyba od tego, że w Lublinie był sklep... nie, raczej od tego, że w podstawówce zawsze miałam 3 z... nie, raczej od tego, że przez cały okres przedszkolny moim ulubionym zajęciem po powrocie do domu było... nie... jeszcze wcześniej?
Pierwsze, co pamiętam, to nogi mojej Babci, Mamy mojej Mamy. A może mniej nogi, bardziej spódnicę spływającą pod stołem od maszyny,  dopiero spod tej spódnicy wyłaniały się nogi wpisane w tło koła. I turkot. Babcia szyła i to jedyny Jej obraz zachowany w mojej głowie, bo zanim zaczęłam coś więcej rejestrować świadomie i systematycznie - Babcia umarła. Ciekawe dlaczego zapamiętałam właśnie to?
Potem było przedszkole i to już pamiętam wyraźnie - niesamowite podekscytowanie kredkami. Wracałam do domu i to było chyba najpiękniejsze i najlepsze, co mogło mi się przydarzyć - rysowanie. Aż do grupy najstarszej przedszkolnej. Wtedy zobaczyłam jak moja koleżanka rysuje księżniczkę. Pamiętam to jak dziś - była tak śliczna! Próbowałam taką narysować, ale ktoś powiedział, że moja jest brzydka. Wtedy po raz pierwszy opadły mi skrzydła, uwierzyłam w to, że ja Barbara Żurawska lat 5 i pół rysować nie potrafię. Obraziłam się na rysowanie.
W podstawówce z plastyki zawsze miałam 3, z zpt podobnie, choć był moment, że było jakby lepiej - trafiła nam się nauczycielka, która przekonywała nas, że ozdoby, np. broszki ręcznie robione są naprawdę ładne, że jak kobieta chce, to może sobie nawet torebkę sama uszyć... Oczywiście były to smutne lata 80. i każdy traktował rękodzieło jako rozpaczliwą reakcję na pustkę i szaroburość. Taki krzyk bezsilności. To na lekcjach u tej Pani nauczyłam się haftować. I spodobało mi się to. Ale na krótko. Jakoś odeszło, bo przecież zaczęła się w Polsce moda na czerwony plastik i kolorowe opakowania.
A w liceum mieliśmy świetnego nauczyciela plastyki. Świetnego zwłaszcza dlatego, że był prawdziwym plastykiem. Świetnego również dlatego, że miał niekonwencjonalne podejście do nas - dorastających, nieco przytłamszonych w procesie edukacji, ale wciąż pełnych energii dzieciaków (o, przepraszam, wtedy czuliśmy się dorośli ;)). Świetny był również dlatego, że (i to będzie opinia bardzo subiektywna) potrafił zachwycić się moją pracą. Wiem jak ta praca wyglądała. Na kartce A4 namalowałam na skos pasy - przechodziła czerń przez różnej mocy szarości do bieli. Taka zabawa barwą achromatyczną. On wpadł w zachwyt, powiedział, że mam genialne wyczucie plastyczne, że praca jest świetna... Nie wierzyłam własnym uszom!!! Ale coś w środku we mnie odżyło. Być może gdyby nie ten nauczyciel nie byłoby tego bloga?...
A potem był sklep w Lublinie. Sklep dla plastyków, do którego weszłam właściwie nie pamiętam dlaczego. Ale pamiętam efekt tej wizyty. Ze sklepu wyniosłam stosik papierów ozdobnych w różnych kolorach i nie była to kradzież; okazało się, że w sklepie właściciele cięli wielkie arkusze na mniejsze i zostawały ścinki - całkiem spore, naprawdę, we wszystkich możliwych kolorach (jeszcze do dziś zostało mi kilkanaście pasków). W sklepie z narzędziami kupiłam nożyk stanley (używam go nadal) i pierwszą w życiu tubkę kleju polimerowego. A ponieważ na studiach bywało krucho z pieniędzmi, do sklepu dla plastyków wstępowałam często, dzięki czemu już nie musiałam kupować kartek na różne okazje - w czasach, kiedy scrapbooking jeszcze nikomu się nie śnił - ja robiłam kartki na potęgę.
Aż pewnego dnia przyszło do mnie zamówienie na ozdobne pudełko na listy. Zrobiłam. Każdy z czterech boków przedstawia inną porę roku. Na pokrywce jest po prostu róża. Baza zrobiona jest z papieru czerpanego. To pudełko ma na pewno więcej niż 10 lat, ale nie potrafię policzyć ile dokładnie. W każdym razie ostatnio miałam okazję spotkać je znowu. Zupełnie zapomniałam jak ono wyglądało, pamiętałam jedynie irysy i wirujące liście jesienne. Niesłychane! Naprawdę zrobiłam to ja? Chyba w jakimś innym życiu!
Obfotografowałam.





Historyczne pudełko. Choć jak się okazuje historia sięga o wiele dalej niż naście lat wstecz. Ciekawe dlaczego zapamiętałam szyjącą Babcię? Zresztą... szycie to zupełnie inna historia. Na przykład jak to Mama moja przy maszynie mnie uświadamiała... Tak, tak, moja Mama, kobieta w wojnę urodzona wiedziała, że dziecko trzeba uświadomić, czego nie czynią często nowocześni, zinformatyzowani, postmodernistyczni rodzice wychowujący dzieci w XXI wieku...
Ale o szyciu będzie innym razem, choć wiem, że i szycie, i kredki, i haft, i dekupaż, i filc, i nawet czasem gotowanie pochodzą z tej samej części mojego jestestwa. I wiem, że jest to niezniszczalne, nawet jeśli własne Dziecko powie mi, że woli plastikowy piórnik z tandetną naklejką (tak, tak, wiem, że to przejściowe i że Jej radość z różnych ręcznie robionych prezentów jest szczera, ogromna, tak jak chęć posiadania coraz to nowych torebek - "mamo, uszyjesz mi okrągłą, niebieską?" :))



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz